Polacy się cieszą, ponieważ ostatnimi czasy cena paliwa zmalała. Okazuje się, że ponownie zdrożeje, bowiem rząd wprowadził nowy podatek paliwowy.

paliwo e7142

W ubiegłym tygodniu sieć obiegła i zszokowała informacja, że „tajna decyzja Ewy Kopacz podniesie ceny paliwa o 76 proc.”. Okazuje się, że wieści nie są wyssane z palca. Rząd wykorzystując spadające na światowych rynkach ceny ropy, postanowił niepostrzeżenie wprowadzić na krajowym podwórku nowy podatek paliwowy – tzw. opłatę zapasową.

Zapłacą ją producenci paliw na rzecz stworzonej przez PO-PSL Agencji Rezerw Materiałowych. Koszty opłaty zapasowej zostaną najpewniej przerzucone na nabywców końcowych, czyli polskich kierowców.



Zgodnie z przyjętą w 2014 r. przez Sejm nowelizacją ustawy o zapasach ropy naftowej i paliw, firmy produkujące paliwa w Polsce nie muszą utrzymywać 76-dniowych rezerw surowcowych gwarantujących nieprzerwaną produkcję w przypadku odcięcia od nowych dostaw.

Teraz, począwszy od 1 stycznia 2015 r., wystarczy, że producenci będą posiadać rezerwę gwarantującą 68-dniową produkcję. W zamian muszą przelewać na konta rządowej Agencji Rezerw Materiałowych tzw. „opłatę zapasową” w wysokości uzależnionej od ilości posiadanych rezerw.

W związku z tym, firmy paliwowe wliczą koszty związane z opłatą do ceny detalicznej paliwa. Wzrost ceny nie zostanie dostrzeżony przez nieświadomych kierowców, bowiem zostanie zniwelowany przez prognozowane dalsze spadki cen paliwa.
 
Źródło: pikio.pl


Ukazały się najnowsze dane Nielsen Audience Measurement dotyczące oglądalności największych polskich telewizji. TVN i Telewizja Polska zanotowały spadek. Wzrostem może pochwalić się tylko Polsat. 

ITI-TVN-wikimedia 9edb6


W grupie „wszyscy 4+” prowadzi TVP1. W grudniu 2014 r. telewizja ta zanotowała spadek udziału z 13,9 proc. do 12,9 proc. w porównaniu z rokiem 2013. Na drugim miejscu uplasował się Polsat ze stałym poziomem 11,6 proc. Trzecie miejsce zajął TVN, którego udział spadł z 11,4 proc. do 10,4 proc. Mniejszą oglądalność w tej grupie zanotowała także TVP2 , której udział wyniósł 9,5 proc (w 2013 r. było to 10,7 proc.).

Jeśli chodzi o dane dotyczące oglądalności w grupie komercyjnej (16-49 lat) w grudniu ubiegłego roku, to najlepiej wypadł Polsat. Telewizja ta zanotowała wzrost udziału do 13 proc. z 12,8 proc. Za nimi znajduje się TVN, któremu oglądalność spadła z 12,4 proc. do 11,7 proc. Zmniejszyła się też liczba oglądających TVP1 (spadek z 10,2 proc. na 9,2 proc.) i  TVP2 (8,2 proc. przy 9 proc. w 2013 r.).

TVN najchętniej oglądany w miastach

Mimo tych spadków, TVN wciąż cieszy się największą widownią w miastach. W grudniu 2014 r. zanotowali spadek udziału z 13,4 proc. na 13,2 proc. Jednak to wciąż najlepszy wynik. Drugie miejsce zajął Polsat, któremu przybyło widzów (wzrost z 11,2 proc. do 11,7 proc.). Za nimi znalazła się TVP1, którą oglądało 8,6 proc. widzów (wobec 9,9 proc. w 2013 r.). Spadek oglądalności dotknął także TVP2 (z 7,7 proc. na 7,1 proc.).

Źródło: wmeritum.pl


Dodatkowe składniki wynagrodzenia wypłacane urzędnikom kosztują polskiego podatnika coraz więcej pieniędzy. W ubiegłym roku na tzw. "trzynastki" rząd musiał wydać łącznie 5,1 mld zł. W tym roku będzie jeszcze więcej, bowiem biurokracja ciągle się rozrasta i coraz więcej pracowników administracji publicznej kwalifikuje się do trzynastej pensji w roku. 
pobrasssaa c5bc7

Wypłacana urzędnikom trzynasta pensja w roku jest niewątpliwie reliktem z czasów PRL. Eksperci z rynku pracy i HR nie mają wątpliwości - tzw. "trzynastka" nie spełnia obecnie żadnej funkcji motywacyjnej. Otrzymuje ją bowiem każdy zatrudniony w administracji publicznej urzędnik, niezależnie od tego czy w danym roku dostał naganę lub słabą ocenę pracowniczą, czy też błyszczał pracowitością i kreatywnością. O wiele lepszym rozwiązaniem byłoby spożytkować pieniądze wypłacane w "trzynastkach" na podwyżki i nagrody dla najlepszych i najbardziej pracowitych urzędników, którzy zasługują na dodatkową gratyfikację finansową. Niestety rząd PO-PSL jest innego zdania. Woli podtrzymywać zupełnie dziś niepraktyczny wytwór socjalistycznego ustroju, zgodnie z którym "czy się stoi, czy się leży dodatkowa pensja się należy".
 
Źródło: niewygodne.info.pl


Panoszący się na świecie socjalizm doprowadził do tego, że praca ludzka stała się dobrem luksusowym, opodatkowanym tak bardzo, że właściwie przestaje się opłacać pracować ani zatrudniać. To właśnie dlatego następuje bardzo szybka robotyzacja. Skutkiem będzie coraz mniej miejsc pracy dla ludzi, co musi wywołać masowe bezrobocie.



Do społeczeństwa jeszcze nie dociera pełna wiedza na temat zmian na rynku pracy, do których może dojść na skutek przełomów technologicznych w zakresie automatyki i robotyki. Na problem kurczącego się rynku pracy zwrócił ostatnio uwagę Bill Gates, który podczas wykładu w American Enterprise Institute, zwrócił uwagę, że w ciągu następnych 20 lat na skutek robotyzacji i rozwoju informatyki rynek pracy zmieni się tak bardzo, że wiele zawodów praktycznie przestanie istnieć.

Google-Autonomous-Car 7f6dd

Zamiast kierowców wozić nas będą autonomiczne samochody. Odpowiednie konstrukcje już zostały opracowane i są w fazie ostatnich testów. Podobny los może spotkać dziennikarzy, którzy będą mogli być zastąpieni odpowiednim oprogramowaniem. Lista zawodów bez racji bytu jest jednak dłuższa. Nie będzie potrzeby zatrudniania telemarketerów, księgowych czy sprzedawców. Pierwsze maszyny sprzedające już pojawiają się w supermarketach, a konstrukcje te z pewnością zostaną znacznie udoskonalone.

Self checkout using NCR Fastlane machines 9800b

Nawet znany z lewicowych poglądów Bill Gates zrozumiał, że zmiany te zostały znacznie przyspieszone na skutek pazerności rządów i nadmiernego opodatkowania ludzkiej pracy. Były szef Microsoftu uważa, że konieczne są zmiany w zakresie prawa podatkowego. Tylko to może pozwolić jakoś konkurować na rynku pracy z robotami.

Gates sugeruje zniesienie podatku dochodowego i innych obciążeń, które stymulują rozwój automatyki i robotyki. Poza tym jest on zdania, że rządy powinny zrezygnować z pomysłów wprowadzenia wyższej płacy minimalnej, ponieważ może to dodatkowo zachęcić przedsiębiorców do likwidacji miejsc pracy w dziedzinach gospodarki szczególnie zagrożonych automatyzacją.

Dzisiaj może się wydawać, że zastąpienie pracy ludzi przez roboty i inteligentne oprogramowanie to fantastyka naukowa. Można też nie wierzyć w to, że pewne zawody znikną z rynku. Prawdopodobnie tak samo myśleli kiedyś kołodzieje, albo latarnicy.

https://www.youtube.com/watch?v=A-dDLrtTv6A

Źródło: zmianynaziemi.pl



Strasznie pan okrutny?

Dlaczego?



Rozwiewa pan przekonanie, że co jak co, ale transformacja ekonomiczna to nam się udała. Wprawdzie było ciężko, lecz teraz jesteśmy już na najlepszej drodze do trwałego rozwoju. Tymczasem czytając pana najnowszą książkę „Patologia transformacji”, można dojść do wniosku, że polskie przejście od komunizmu do wolnego rynku było niewypałem. A cały związany z tym trud i wyrzeczenia – daremne.

Wcale nie mówię, że to był wysiłek daremny. Uważam, że system gospodarki planowej był nonsensowny. I dobrze się stało, że został zlikwidowany. Podobnie jak panujący przed rokiem 1989 system komunistyczny zakładający, że każdy, kto myśli inaczej, jest wrogiem i należy go zniszczyć. Sam należałem do tych obywateli PRL, którzy nie chcieli się pogodzić z tamtą rzeczywistością. Dowodem niech będzie moja własna biografia. Walczyłem na wojnie, siedziałem w więzieniu i łagrze w Związku Radzieckim, wyrzucano mnie z pracy, był okres, kiedy nie wolno mnie było nawet cytować w pracach naukowych. Mało tego. Sam byłem autorem pierwszego projektu transformacji ekonomicznej.

Przed Balcerowiczem?

Na długo przed nim. W 1972 r. Zakład Prakseologii PAN, którym kierowałem, przygotował plan daleko idących reform gospodarczych. I referowałem to u ministra Tadeusza Wrzaszczyka (który był głównym strategiem ekonomicznym ekipy Gierka – red.). Ten plan przewidywał likwidację zjednoczeń (czyli organów zarządzania całymi branżami usług i przemysłu w czasach PRL – red.), wielu niepotrzebnych ministerstw i stworzenie jednego ministerstwa gospodarki. Proponowaliśmy daleko posuniętą samodzielność kierowników przedsiębiorstw, a w terenie wprowadzenie elementów wolnego rynku. Do tego stworzenie stutysięcznej armii bezrobotnych.


Armii bezrobotnych?

Chodziło o to, żeby skończyć wreszcie z zasadą „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Pamiętam taką sytuację. Zatrudniałem osobę, która pracowała „na niby”. Więc ją zwolniłem. W ciągu pół roku miałem 25 interwencji w jej sprawie. A to z komitetu partyjnego, a to z dzielnicowego, a to znów ze związku zawodowego. Po to miał być ten rezerwuar 100 tys. bezrobotnych. Żeby była groźba zwolnienia.

I jaka była reakcja?

Usłyszałem, że to są koncepcje antysocjalistyczne i antypartyjne. Z mojej perspektywy jest więc oczywiste, że należało przejść od komunizmu do wolności gospodarczej i swobody politycznej. I dobrze, że w 1989 r. to się stało.

W czym więc problem?

W tym, że polska transformacja została przeprowadzona źle. Mało tego. Ona była zrobiona skandalicznie źle. Ludzie, którzy za nią stali, byli niekompetentni, a niektórzy i nieuczciwi. A przeprowadzona przez nich „reforma gospodarki” polegała głównie na likwidacji potencjału ekonomicznego tego kraju. Bardzo dziękuję za takie „osiągnięcie”!

Pan mówi „likwidacja potencjału ekonomicznego”. Autorzy transformacji powiedzieliby o „koniecznych dopasowaniach naszej zacofanej gospodarki do twardych reguł wolnego rynku i kapitalizmu”.

Powiedziałbym nawet ostrzej. Nas wtedy po prostu okradziono.

Aż tak?

Mój Boże, mogę panu podać konkretne przykłady. Weźmy choćby prywatyzację. 92 proc. polskich przedsiębiorstw przeznaczonych na sprzedaż było wówczas ocenianych i wycenianych przez podmioty zagraniczne. Efekt był taki, że niektóre z nich sprywatyzowano za cenę niższą, niż wyniosły koszty ich oceny.

Mówi pan o przedsiębiorstwach stojących zazwyczaj na granicy bankructwa.

Ich trudna sytuacja była w dużej mierze pochodną fatalnego przeprowadzenia polskiej transformacji. Cała nonsensowna polityka antyinflacyjna dokonywana poprzez natychmiastowe otwieranie granic. Plus takie narzędzia jak popiwek oraz 10-krotny skok oprocentowania kredytów. Przecież to był dla ogromnej części polskiego przemysłu wyrok śmierci. Na domiar złego Polska po 1989 r. nie miała strategicznego planu dotyczącego polityki przemysłowej. Nie oceniono na spokojnie, które gałęzie przemysłu są perspektywiczne i które warto rozwijać, bo mogą przynosić nam zyski, gdy sytuacja się uspokoi. Sprzedawano na ślepo. Efekt był taki, że duża część potencjału gospodarczego została po prostu zmarnowana. Nasze najlepsze przedsiębiorstwa, które miały szanse konkurowania na zagranicznych rynkach, zostały kupione przez kapitał zagraniczny tylko po to, żeby je zaraz pozamykać albo prowadzić marginalną produkcję jakichś elementów.

Jakieś przykłady?

Choćby wrocławski Zakład Komputerowy Elwro, który zakupił niemiecki Siemens, zwolnił bez mała całą załogę, a w jednym pozostałym budynku wprowadził marginalną produkcję wiązek przewodów do komputerów produkowanych w Niemczech. W Dzierżoniowskich Zakładach Radiowych, gdzie z 7 tys. załogi zostało tylko 10 proc., unieruchomiono technologiczne linie specjalistyczne, w rezultacie zbankrutowały zakłady w Wałbrzychu, Jaworze, Nowej Rudzie, Państwowe Przedsiębiorstwo Polam, produkujące urządzenia świetlne w Poznaniu, gdzie w jednym pozostałym budynku produkuje się kartony. Zlikwidowano Megatex w Warszawie, przedsiębiorstwo realizacji obiektów elektrycznych i przemysłowych itd., itd.

Mamy też liczne przykłady zakupu wręcz za darmo.

Choćby Zakłady Produkcji Papieru i Celulozy w Kwidzynie. Były one jedną z licznych inwestycji zaplanowanych w czasach Gierka. Zakłady wytwarzały połowę papieru gazetowego w Polsce i były największym w Europie producentem celulozy. Sprzedano je w 1990 r. amerykańskiemu koncernowi International Paper Group. Inwestor zapłacił 120 mln dol. za 80 proc. akcji. Dostał jeszcze za to od rządu kilkuletnie zwolnienie podatkowe, które – jak się potem okazało – opiewało na kwotę 142 mln dol. To był efekt jednej z pierwszych decyzji nowego właściciela, który podniósł ceny papieru o 150 proc. Kilka lat później jeden z dyrektorów International Paper Group pochwalił się transakcją w rozmowie z branżowym czasopismem „Journal of Business Strategy”. Mówił, że polski rząd wydał na zbudowanie fabryki trzy do czterech razy tyle, za ile ją sprzedał. I że za podobną cenę takiej fabryki nie udałoby się dziś kupić nigdzie na świecie. Ten zakład nie był jego zdaniem żadną ruiną, lecz nowoczesnym, zaprojektowanym według zachodnim wzorców przedsięwzięciem. Inny przykład to cementownie Górażdże i Strzelce Opolskie. Zbudowano je za Gierka w związku z przewidywaną rozbudową polskiej infrastruktury drogowej, ale w latach 90. zostały sprzedane po śmiesznie niskiej cenie firmom belgijskim. W ten sposób obecna budowa polskich autostrad nie staje się źródłem zysku producentów polskich, lecz raczej zagranicznych.

To chyba nie do końca fair. Polska gospodarka dostała jednak wtedy zastrzyk świeżego kapitału i technologii.

Cóż z tego. Co z tego, że u nas produkuje Fiat albo Opel. Jeśli pan sprawdzi, ile te firmy płacą swoim robotnikom we Włoszech czy w Niemczech, zrozumie pan różnicę. Według mnie nie ma co się oszukiwać. Polska transformacja to była klasyczna neokolonizacja. Widziałem takie rzeczy w Afryce.

Panie profesorze, gdzie Afryka, a gdzie Polska.

Będę bronił tego porównania. Każdy ekonomista wie doskonale, że kapitalizm to system twardy i bezwzględny. Jedną z jego podstawowych cech jest to, że zawsze jest nastawiony na ekspansję. A po 1989 r. to Polska stała się terenem takiej ekspansji. Wiem, o czym mówię, bo akurat na przełomie lat 80. i 90. pracowałem w Burundi (Witold Kieżun kierował tam misją rozwojową ONZ w tym kraju – red.). Widziałem tam bardzo podobne procesy i patologie. Pamiętam historię pewnej burundyjskiej fabryki kawy, która miała zostać sprywatyzowana. Oczywiście natychmiast pojawili się komercyjni zachodni doradcy, którzy mieli obiektywnie wycenić wartość fabryki. Jak zobaczyłem wyniki ich analiz, złapałem się za głowę i zaproponowałem prezydentowi Burundi, że powołamy tajną komisję ekspertów ONZ, którzy sprawdzą tę wycenę. I faktycznie. Moim ludziom wyszło, że fabryka jest warta 5 razy tyle. Nabywcy natychmiast podnieśli swoją ofertę trzy i pół razy. I nadal im się to świetnie opłacało. W Polsce było niestety bardzo podobnie. Może nawet było to jeszcze smutniejsze.

Dlaczego smutniejsze?

Ponieważ z punktu widzenia zagranicznych inwestorów Afryka to był trudny teren do inwestowania. Braki w infrastrukturze, słabo wykwalifikowani robotnicy. Na tym tle Polska to było jakieś nieprawdopodobne eldorado. Pamiętam doskonale rozmowę ze znajomym belgijskim importerem kawy. Był w Polsce i po powrocie opowiadał mi o niezwykłych perspektywach zrobienia tam złotego interesu. Z jego punktu widzenia sytuacja była niewiarygodna: kraj w środku Europy, z wykwalifikowaną siłą roboczą i dobrze wykształconymi inżynierami, średnią płacą w wysokości 40 dol. miesięcznie i wprost niewiarygodnie wysoką siłą nabywczą dolara. Twierdził, że można tam bardzo tanio kupić średniej wielkości przedsiębiorstwo państwowe. Nawet tzw. komisyjne, czyli prowizje dla decydentów, było nieporównywalnie niższe niż gdzie indziej.

Dlaczego tak się działo?

Już mówiłem. Niekompetencja, ale i nieraz nieuczciwość ludzi zawiadujących Polską transformacją.

Łatwo dziś rzucać oskarżenia o nieuczciwość.

Jest taki raport Banku Światowego. Zapytano – oczywiście anonimowo – firmy działające w Europie Środkowo-Wschodniej, czy płaciły „prowizje”. 100 proc. z nich odpowiedziało twierdząco.

A zarzut niekompetencji?

Długoletni szef Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego Zdzisław Sadowski opowiedział mi taką historię. W najgorętszym okresie transformacji przyszła do niego Polka mieszkająca na stałe w USA. Powiedziała, że pracuje w zagranicznej korporacji, która doradza przy polskiej transformacji. I mówi Sadowskiemu tak: „Ci Polacy, którzy tu z nami rozmawiają, nie mają zielonego pojęcia o gospodarce. Są jak dzieci. Na wszystko się zgadzają”.

Jeden z ojców polskiej transformacji mówił mi kiedyś z rozbrajającą szczerością: „To była operacja na żywym organizmie. Tylko że żaden z chirurgów nie miał większego pojęcia o medycynie”.

Tym bardziej powinni byli zasięgnąć opinii fachowców. Ludzi, którzy orientują się, że kapitalizm to brutalna gra. I trzeba umieć w nią grać.

Byli tacy?

Oczywiście. W kraju i za granicą.

Gdy Tadeusz Mazowiecki szukał ministra finansów do swojego rządu, pańskie nazwisko było podobno na giełdzie.

Byłem wtedy w Burundi. I dostałem sygnał, że „ktoś” miałby dla mnie „coś”. W sumie żadnych konkretów. Uznałem, że gdyby propozycja była poważna, zostałaby przedstawiona w poważnej formie. Ale mniejsza o moją kandydaturę. Faktem jest, że na zachodnich uniwersytetach czy w kręgach polonijnych było wielu ludzi z ogromnym doświadczeniem, którzy byli gotowi włączyć się w polskie przemiany. W Kanadzie w samym Montrealu są cztery dobre uniwersytety. Pracuje na nich pięciu polskich ekonomistów. I to wybitnych. Komisję złożoną z ekspertów polskich i zagranicznych proponował na przykład redaktor paryskiej „Kultury” Jerzy Giedroyc. Tymczasem w kraju zdecydowano się zrobić transformację pod dyktando młodego, mało doświadczonego Amerykanina Jeffreya Sachsa oraz kilku kapitalistycznie zindoktrynowanych partyjnych naukowców.


Jeden z pionierów polskiej transformacji mówił mi o panu i pańskich krytykujących przemiany kolegach: „Pamiętam tych wszystkich profesorów. Oni na wszystko odpowiadali, że się nie da, że to niebezpieczne. Ale im łatwo było tak mówić, bo nie ponosili politycznej odpowiedzialności. A myśmy musieli działać szybko i w zderzeniu z brutalną rzeczywistością".

Oczywiście, że można było działać szybko. Ale dlaczego to musiało się odbywać według recepty zagranicznych ekspertów? Takich, którzy – jak Sachs – nie rozumieli polskich realiów, a nasz kraj był dla nich co najwyżej poletkiem do ekonomicznych doświadczeń. Inni zaś przyjeżdżali do Polski, żeby zrobić złoty interes. Niektóre kraje naszego regionu podziękowały za ich usługi. Dlaczego my nie mogliśmy postąpić tak samo? Poza tym działanie szybkie nie musi się równać robieniu polityki na oślep. Przecież nawet guru amerykańskiej ekonomii neoliberalnej przestrzegał w 1991 r. polskie władze przed zbyt gorliwym dopasowywaniem się do oczekiwań Zachodu. Milton Friedman mówił wtedy, że kontrola płac nie ma nic wspólnego ze zwalczaniem inflacji. A prywatyzację krytykował mniej więcej tak: „Sprzedaż kluczowych przedsiębiorstw cudzoziemcom uważam za błąd. Po pierwsze dlatego, że moglibyście je sprzedać tylko po bardzo niskich cenach. Prawie za nic. Po drugie, sytuacja, w której duża część środków produkcji danego kraju znajduje się w rękach cudzoziemców, jest na dłuższą metę politycznie nie do zaakceptowania. Pamiętajcie. Cudzoziemcy nie będą inwestować w Polsce po to, żeby pomóc innym, lecz po to, by pomóc sobie. Cudzoziemcy powinni mieć pełną swobodę inwestowania w Polsce, ale tylko wtedy, gdy będzie to w interesie Polski”.

Pan, zdaje się, zapomina trochę o sytuacji, w jakiej znajdowały się wówczas polskie władze. A trzeba przecież pamiętać, że nasz kraj był wtedy bankrutem. Byliśmy uzależnieni od takich instytucji jak MFW. Uczestnicy tamtych wydarzeń przyznają, że tu nie było miejsca na niezależną politykę.

Ale akurat tutaj to Jeffrey Sachs miał rację. On od początku twierdził, że zachodnie banki już dawno spisały na straty polskie zadłużenie. I są gotowe na nowe otwarcie. Trzeba było wtedy powiedzieć, że to są długi zaciągnięte przez komunistyczne władze PRL. A my, rządy wolnej Polski, nie możemy za nie odpowiadać. Powinno się od początku stawiać sprawę właśnie w ten sposób.

I pan sądzi, że wierzyciele by to zaakceptowali?

Proszę pamiętać, że Solidarność to był fenomen o znaczeniu ogólnoświatowym. Sam widziałem to, będąc w USA. To była wielka euforia i historyczna szansa. Należało ją wykorzystać, robiąc transformację po swojemu.

Żeby robić po swojemu, trzeba jednak mieć kapitał.

I polskie państwo go wtedy miało. Zamiast wyprzedawać system bankowy, należało skomasować jego siły i zaciągnąć nowe kredyty zagraniczne. Byłem wówczas doradcą jednego z dużych kanadyjskich banków i wiem, że takie możliwości były. Te pieniądze mogłyby pomóc zrestrukturyzować gospodarkę według długofalowego planu. Dzięki nim moglibyśmy poczekać, aż to wszystko zacznie się odbijać. Ale w Polsce brakuje myślenia długoterminowego. Wynika to pewnie z olbrzymiego bałaganu. Pamiętam, że w latach 90. na moim uniwersytecie Universite de Montreal w Kanadzie powstał projekt pt. „Polska, kraj tranzytu”. Chodziło o budowę autostrady i szerokotorowej linii kolejowej ze wschodu na zachód przez całą Polskę. Miałoby to stać się podstawowym łącznikiem między Europą Zachodnią a obszarem postradzieckim. Udało nam się znaleźć inwestorów w Kanadzie i USA gotowych wyłożyć na projekt pieniądze. Za pośrednictwem Kongresu Polonii wysłaliśmy ten projekt do Warszawy. Odpowiedź nigdy nie nadeszła. Potem sprawdziłem. Sprawa utknęła gdzieś między ministerstwami, rządowymi agencjami. I przypadła na czas politycznego chaosu po upadku rządu Hanny Suchockiej.


Brzmi to wszystko bardzo deprymująco.

Niestety. Kierunek obrany wówczas ustalił strukturę polskiej gospodarki do dziś. Wielki przemysł i handel zdominowane przez kapitał zagraniczny. Podobnie banki. I to jest rzeczywistość. I tę rzeczywistość trzeba przedstawiać bez żadnych upiększeń. Jeszcze do niedawna wierzyłem w łupki.

Znowu te łupki...

Właśnie łupki ratują w tej chwili Amerykę. Dzięki ich eksploatacji gospodarka USA już zaczyna odczuwać pewną ulgę. Nic dziwnego – ceny energii są tam o połowę niższe niż w Europie. Dlatego rozpoczęło się wielkie ściąganie z zagranicy firm i spółek córek działających w różnych branżach, bo koszty produkcji w Ameryce nie są już aż tak wysokie. A to zmniejszy bezrobocie. Już trzy lata temu stawiałem sprawę jasno. Łupki to nasza szansa. Jedyna, by na dobre wydostać się z pozycji ekonomicznych peryferii. Należałoby teraz na dobrą sprawę wejść w to przedsięwzięcie pełną parą. Nie oglądając się przy tym na zastrzeżenia Unii Europejskiej. Najnowsze pomysły Brukseli zmierzają bowiem do tego, by wydobycie łupków utrącić, czyniąc to przedsięwzięcie zupełnie nieopłacalnym. Czołowe kraje Europy – choćby Francja – zakazały u siebie eksploatacji złóż i będą dążyły do tego, by inni poszli w tym samym kierunku.

Czyli wszystkiemu winna Unia.

Ależ nie! Wina leży też po naszej stronie. Przez dwa lata nie potrafiliśmy uchwalić ustawy ekologicznej, bez której nie można wydobywać łupków.

Pytanie, czy faktycznie chcemy je wydobywać. Bo ja się na przykład łupków obawiam.

A czego się tu bać?

Boję się klątwy zasobów. I tego, że kraje najsowiciej obdarzone przez naturę to niekoniecznie te, w których żyje się najlepiej. Odwrotnie. To są zazwyczaj zamordystyczne, kleptokratyczne i niedemokratyczne monokultury gospodarcze. Spójrzmy na Rosję albo na Arabię Saudyjską.

Tu stajemy przed poważnym problemem. Zawiera się on w pytaniu: czy demokracja z nędzą, czy delikatna forma autokratyzmu w stylu II RP i perspektywa bogactwa.

Ja tam wolę demokrację.

Problem polega na tym, jak pan zdefiniuje demokrację. W tej chwili w Polsce demokracja niewiele się różni od autokratyzmu.

Co pan mówi?!

Praktycznie rzecz biorąc, obecna forma polskiej demokracji dzieli ludzi. Wśród moich znajomych jest sporo osób, które działały w PO, i jest spora grupa z PiS. I to są dwie zwaśnione ze sobą grupy. Patrzą na siebie jak na wrogów.

Ostre spory polityczne to przecież sól demokracji.

Ale te spory już nieraz w najnowszej polskiej historii sprawiły, że do życia politycznego wkradł się chaos. Mieliśmy totalne rozdrobnienie sceny politycznej w latach 90. W czasie pierwszej kadencji Sejmu 140 posłów od dwóch do czterech razy zmieniało przynależność partyjną. Jeśli ktoś myśli, że to się skończyło, jest w błędzie. Proszę zwrócić uwagę, że jeszcze niedawno było jedno PiS. A teraz wypączkowały z niego cztery partie. Było jedno ugrupowanie lewicowe. Dziś są trzy. Kiedyś zadałem sobie trud przeanalizowania programu wyborczego PO z 2007 r. W ogóle nie został zrealizowany. Chodzi pan na wybory? A ile osób na liście wyborczej pan zna? Pewnie ze trzech–czterech kandydatów. Nie więcej. Bo ostatecznie skład tych list jest ustalany przez szefostwo partii. Dodajmy do tego realia panujące w administracji. A tu niestety jest tak, że nikt, kto chce zrobić w niej karierę, nie powinien głosić poglądów niezgodnych z poglądami rządzących. Ktoś taki nie ma żadnych szans na stanowisko kierownicze. Mogę jeszcze wymienić brak fachowości po stronie władzy ustawodawczej czy sądowniczej. U nas niektóre ustawy były zmieniane po 120 razy! A typowy spór gospodarczy trwa u nas przed sądem 380 dni! To wszystko są poważne zarzuty każące się poważniej zastanowić nad tym, czy nasza forma demokracji jest faktycznie demokratyczna. Ostatnio czytałem książkę austriackiego wybitnego myśliciela Erika von Kuehnelt-Leddihna pod znamiennym tytułem „Demokracja, opium dla ludu”. Mam wrażenie, że w dzisiejszej Polsce taka diagnoza jest bardzo aktualna.

Witold Kieżun jeden z nestorów polskiej ekonomii i zarządzania. Walczył w Powstaniu Warszawskim. Potem był więziony w sowieckim łagrze. Po wojnie pracował w Narodowym Banku Polskim i Polskiej Akademii Nauk. W 1980 r. wyjechał z kraju. Wykładał na uniwersytetach w USA i Kanadzie. Kierował też ONZ-etowską misją rozwojową w Burundi w Afryce. W latach 90. wrócił do Polski. Obecnie jest związany z Akademią Leona Koźmińskiego w Warszawie. Ma 92 lata.
 

 Źródło: forsal.pl


póki są Chińczycy

Okazuje się że nie wszyscy odwracają się od tracącego wartość euro, przechodząc do rosnącego w siłę amerykańskiego dolara. Najwyraźniej oprócz byłego premiera Tuska mocnej wiary w euro nie brakuje także Włochom.

W porcie w Neapolu przechwycono właśnie jedną z większych kontraband – transport fałszywych monet 2 eurowych o wartości nominalnej pół miliona euro. Monety przyjechały z Chin i ukryte były w rurach – skądinąd wygodnej metodzie ich przechowania. Jeżeli do tego rury były metalowe to detektor do metali stróżom prawa na wiele się chyba nie zdał. Włoscy celnicy musieli więc mieć chyba szósty zmysł. Względnie mały donos.

O zdolnościach Chińczyków w dziedzinie produkcji fałszywek mieliśmy okazję przekonać się wielokrotnie. Ostatni raz  kiedy okazało się że specjalnie zamówiona na seminarium do demonstracji różnic z prawdziwym krugerrandem pozłacana wolframowa podróbka nie przechodzi testu Fischa z dostatecznym luzem. Na narzekania na kiepską jakość fałszywki Chińczycy niespodziewanie unieśli się honorem. W ekspresowym tempie coś dwóch tygodni, w sam raz na czas, dosłali już bez dodatkowych kosztów podróbkę wręcz perfekcyjną.

Bimetaliczna moneta 2 eurowa jest oczywiście innym zwierzem niż krugerrand. Ta najwyższa nominałem eurowa moneta  obiegowa  używana jest w 22 państwach EU liczących w sumie 332 miliony mieszkańców. Część zewnętrzna wykonana jest ze stopu miedzi i niklu,  środek stanowi natomiast żółtawa w kolorze kombinacja mosiężno niklowa. Moneta uchodzi za trudną do podróbki – wg specjalistów wymaga to całkiem zaawansowanej technologii. Okazuje się jednak że dla chcących Chińczyków nie ma niczego niemożliwego. Nie bardzo jedynie wiadomo jak się ten proceder może im opłacać…

Serce w każdym razie rośnie widząc u kogoś taką niezmąconą wiarę w przyszłość euro. Zwłaszcza gdy już nawet Niemcy zaczynają coś przebąkiwać o zwinięciu całego majdanu i powrocie do DMarki.

Przypływ 2 eurowych chińskich fałszywek do Italii postawi włoskich stróżów prawa przed kłopotliwym dylematem. W nieubłaganej walce przeciwko praczom pieniędzy obniżyli oni już wcześniej granicę transakcji gotówkowych do poziomu €500. W ten sposób nie można już w Italii kupić  anonimowo nawet pojedyńczego krugerranda, chyba że właśnie pochodzenia chińskiego… W efekcie spadku popytu na banknoty €500 wielu chętnych do ich podrabiania nie ma. Stają się one powoli archiwalnym drukiem ścisłego zarachowania o rosnącej wartości kolekcjonerskiej.

Skoro praktyczne zabronienie używania jednostek €500 odniosło sukces to czemu by teraz nie obniżyć limitu gotówkowego do €1.99? Odetnie to falę chińskich podróbek i kupi sympatycznej Italii trochę czasu na dalszą nieubłaganą walkę z praczami pieniędzy oraz z bezrobociem wśród urzędników państwowych.

To jest, zanim Chińczycy nie opanują produkcji jedno eurówek… :-D 
 
Źródło: dwagrosze.com


Od czasu rozpoczęcia kryzysu finansowego w 2008 roku praktycznie wszystkie banki centralne na świecie drukują walutę w ogromnych ilościach. Część nowo kreowanych środków idzie na pokrycie ogromnych deficytów. Część na skup obligacji rządowych oraz toksycznych aktywów, które bezmyślnie skupowały banki komercyjne w czasach boomu gospodarczego.

Wielokrotnie podkreślałem, że programy typu QE, czyli popularne quantative easing nie mają nic wspólnego ze stymulacją gospodarki, lecz są ukrytą formą ratowania sektora bankowego. Innym celem dodruku jest skup obligacji zbankrutowanych rządów, na które bez ingerencji banków centralnych nie byłoby kupców, co z kolei przerodziłoby się w bankructwa całych krajów. Dodrukiem waluty politycy kupują czas, jednocześnie pogarszając sytuację.

Jak do tej pory bankiem centralnym, który dewaluował (niszczył) walutę w najmniejszym stopniu był Europejski Bank Centralny. Polityka EBC była odmienna od pozostałych banków centralnych wyłącznie dzięki Niemcom, doskonale pamiętającym tragiczne skutki hiperinflacji.

Międzynarodowa finansjera przez ostatnie miesiące bardzo intensywnie naciskała na Europejski Bank Centralny, aby ten przejął część dodruku wypełniając lukę po FED. Mario Draghi, Prezes EBC (człowiek Goldmana) robił co mógł, by uzyskać zgodę na masowy dodruk, ale wszystko wskazuje na to, że dodruk w strefie Euro został zablokowany.

Draghi, mimo iż od dawna forsował projekt „stymulacji” gospodarki europejskiej dodrukiem Euro, to ostatecznie stracił resztki poparcia wewnątrz samego banku centralnego.

W praktyce oznacza to, że dwoma walutami najwolniej niszczonymi w kolejnym roku będą Euro oraz CHF sztywno powiązany z walutą europejską. Konserwatywna polityka monetarna jest niezbędna dla prawidłowego funkcjonowania, zarówno pojedynczego państwa, jak i całej strefy walutowej.

Dodruk absolutnie nie jest żadnym lekarstwem na problemy gospodarcze, czego najlepszym dowodem jest Japonia, która mimo 20 lat systematycznego osłabiania waluty nie może wyjść z recesji.  Mimo tylu czytelnych dowodów na nieefektywność takiej polityki Japonia przyśpiesza tempo dodruku. Efekty już widać w bardzo wysokiej inflacji.

Wracając jednak do Europy, pozytywna decyzja jaką jest niewątpliwie odmowa dodruku niesie za sobą bardzo poważne konsekwencje. Wiele krajów europejskich jest bowiem zadłużonych ponad stan umożliwiający spłatę długów. Problem szczególnie dotyczy tzw. Południowców, czyli Hiszpanii, Portugalii, Włoch, Grecji, a także Francji.

Szybko może się okazać, że międzynarodowy kapitał, aby ukarać niepokorny EBC zacznie wyprzedawać obligacje eurobankrutów. Z pokazem siły mieliśmy już do czynienia kilka dni temu, kiedy to rentowność obligacji greckich nagle wzrosła z 7% do 9%, a giełda w Atenach zanotowała spadki najsilniejsze od 20 lat.

To, co się stało w Grecji jest tylko przedsmakiem tego, co nas czeka na szerszą skalę. Nie ma, bowiem fizycznej możliwości, aby długi wielu krajów były uczciwie spłacone.

Z punktu widzenia międzynarodowej finansjery optymalnym wyjściem byłby dodruk do samego końca, czyli do upadku waluty, gdyż długi automatycznie zresetowałyby się wraz z oszczędnościami społeczeństwa.

Jeżeli, jednak EBC blokuje taką możliwość ktoś inny musi ponieść koszty bankructwa kilku krajów. W normalnym świecie koszty spadłyby na banki komercyjne, które bezmyślnie skupowały obligacje licząc, że w przypadku problemów wyratuje je EBC, biorąc złe długi na siebie.

W sytuacji, w której bank centralny nie pali się do pomocy należy zmienić prawo, aby chronić sektor bankowy. Jak się okazało, na niedawnym szczycie G20 w Australii zdecydowano, że rządy nie będą już odpowiedzialne za bail-out największych banków sklasyfikowanych, jako SIFI (systemically important financial institutions), czy TBTF (too big to fail).

Zmieniono zatem techniczne definicje sprowadzające właścicieli depozytów do roli wierzycieli banków na równi z posiadaczami obligacji, czy innych papierów wartościowych.

Implikacje tego mogą być różnorakie. Od wykluczenia z systemu gwarantowanych depozytów, na pokrycie których i tak nie ma wystarczających środków, po zamianę depozytów na akcje upadłego banku, o czym pisałem przy okazji Cypru (Grabież depozytów na globalną skalę czyli Cypr 2.0). Ciężko jest obecnie prorokować, w którą stronę pójdą rozwiązania, ale biorąc pod uwagę postawę EBC, konfiskata części depozytów jest coraz bardziej realna.

Optymistycznie patrząc możemy domniemywać, że ryzyko upadku części sektora bankowego w związku z bail-in jest na tyle duże, że długi południowców będące w posiadaniu wielu banków, zostaną przejęte przez bank centralny Japonii kosztem wyższej inflacji w tym kraju. Być może po krótkim okresie przejściowym FED znowu przyśpieszy dodruk i podobnie, jak w 2008 roku wyratuje europejskie banki.

Z drugiej strony, jeżeli w USA pojawią się problemy, czy chociażby petrodolar zostanie zaatakowany, to celowe wywołanie problemów w strefie Euro byłoby Amerykanom na rękę. Ostatecznie, rozpadający się jen oraz problemy strefy euro przekierowałyby natychmiast ogromny strumień kapitału w kierunku dolara.


Podsumowanie

Niezależnie czy działania EBC zostały wymuszone groźbą porzucenia strefy Euro przez Niemcy, czy innymi czynnikami, to na dłuższą metę są bardzo pozytywne. Niestety rozsądne i trudne decyzje czasami oznaczają krótkotrwałe problemy. A problemy mogą oznaczać znaczny wzrost niebezpieczeństwa dla cełego sektora bankowego.

Jeżeli żaden bank centralny nie zacznie skupować długów europejskich, to ich ciężar ostatecznie spadnie na społeczeństwo. W pierwszej kolejności, zapewne straty dotkną posiadaczy depozytów powyżej 100 tys. euro.

Moim zdaniem, ucierpią także posiadacze mniejszych kwot, których depozyty mogą być zamienione na bezwartościowe akcje banków.

W Polsce, co prawda sytuacja sektora bankowego jest dobra na tle innych krajów, ale nie zapominajmy, że większość „polskich” banków jest w posiadaniu zagranicznych instytucji finansowych.

W mojej opinii, trzymanie w bankach większych środków, zwłaszcza w sytuacji zerowych stóp procentowych jest niepotrzebnym ryzykiem. Aby sytuacja wróciła do normy niezbędnych jest kilka ruchów, na które potrzeba czasu.

Po pierwsze, należy ponownie rozgraniczyć bankowość oszczędnościowo – kredytową od bankowości inwestycyjnej. Po drugie, należy wprowadzić ograniczenia, co do stopnia zalewarowania na rynku derywatów.

Ostatecznie, co najbardziej bolesne, należy zredukować zadłużenie niemalże wszystkich rozwiniętych krajów do rozsądnych poziomów. Ruch ten jednak związany jest z koniecznym, ale i bardzo bolesnym resetem, który różnymi trikami jest ciągle odsuwany w czasie.  
 
 
Źródło:   independenttrader.pl


czyli mokry sen Waszyngtonu

Amerykańska administracja, nieustająca w wysiłkach wywołania globalnego kryzysu maskującego transformację światowego systemu monetarnego od dolara do SDR, nie ucieka się przed niczym. W ostatnim czasie jej tuba propagandowa, Bloomberg, robi nadgodziny zasypując świat alarmistycznymi wieściami z Rosji: The Collapse of Putin’s Economic System, Russian Crisis Hits Pimco Fund, Wipes Out Options as Ruble Sinks, Rate Jump Fails to Stop the Ruble Crash…  Aż strach czytać…

Na szczęście nie uciekając przed niczym Bloomberg nie ucieka się także przed śmiesznościami, co minorowe skądinąd wieści z Rosji rozjaśnia odrobiną humoru. Przykładem tego ostatniego jest niedawna rewelacja jakoby usiłująca ustabilizować będącego w poważnych tarapatach rubla Rosja była na progu pozbywania się swoich rezerw złota. (Traders Betting Russia’s Next Move Will Be to Sell Gold).

Czy rzeczywiście? Coś się nam nie wydaje aby wielu „traderów” akurat zakładało się że Rosja zacznie sprzedawać swoje złoto za papier. Trudno ich w każdym razie brać za aż takich fools.  W odróżnieniu od zadłużonego po uszy zachodu zadłużenie państwowe Rosji jest stosunkowo niewielkie. Owszem, zadłużenie korporacyjne jest znaczne i w pewnym momencie kraj może być zmuszony do udzielenia asysty swoim największym kompaniom odciętym od zachodnich rynków finansowych. Tym niemniej jednak nie wydaje się aby istniało niebezpieczeństwo „bankructwa” państwa a la 1998.

W kryzysie przyciśnięta do muru Rosja może być zmuszona do szeregu innych niepopularnych kroków, od cięć budżetowych poczynając a na kontroli przepływu kapitału kończąc. Ogłaszając moratorium na spłatę długów może pograżyć EU w kolejnym kryzysie bankowym.   Ma też do dyspozycji parę niekonwencjonalnych posunięć, jak chociażby skorzystanie z niedawno otwartej linii swap z Chinami.

Nadzieje jednak że w desperacji  Rosja zmuszona będzie pozbyć się twardego aktywa jakim jest złoto są jedynie mokrym snem amerykańskich neoconów. Popełniają oni przy tym ten sam błąd który jest często popełniany w Polsce – utożsamianie demonizowanego przeciwnika z półgłówkiem. Świadczą o tym ich rachuby najwyraźniej obliczone na zmianę reżimu w Rosji drogą obłożenia jej sankcjami, do czego doszło ostatnio sprowadzenie cen ropy do parteru. Pogłębi to niewątpliwie trudności gospodarcze wprowadzając kraj w recesję w której reszta Europy tkwi już od dawna. Wątpliwe jednak aby neocons osiągnęli swój cel główny – ponowną „jelcynizację” ogarniętej kryzysem Rosji i jej eliminację jako przeszkody na drodze do NWO.

Historyczną reakcją Rosji na presję z zewnątrz nie było nigdy poddanie się. Była nią konsolidacja narodu wokół przywództwa, choćby najbardziej nawet kontrowersyjnego. Nie dziw więc że i tym razem głównym rezultatem obecnej wojny ekonomicznej Ameryki przeciwko Rosji jest masowy wzrost poparcia dla Putina opierającego się zachodnim manipulatorom.

Aby pozbyć się swojego złota za papier Rosja musiałaby,  pardon me,  zdurnieć do poziomu zachodu, czego przypadek opisywany był tu dawno temu w Złocie Hiszpanii. Byłoby to podwójnie nieroztropne w obecnej sytuacji, kiedy czas dolara jako „waluty rezerwowej świata” dobiega końca i kiedy ważą się losy nowych quotas IMF a   fundamentalne zmiany systemu walutowego świata stoją tuż za progiem.  W tej materii Rosja patrzy nie na zachód ale na Chiny, absorbując każdą ilość złota fizycznego która się jej nawinie. Od 2005 jej oficjalne rezerwy złota się więcej niż potroiły do blisko 1170 ton, a w tym roku zwiększą się o dalsze 150 ton.

Naiwne są też nadzieje Bloomberga na niższe ceny złota w przypadku gdyby mimo wszystko Rosja zaczęła je jednak wyprzedawać. Cytowany w tym celu czerwony krawat powiedział co wiedział: “If it happens it will push gold lower.” Won’t happen, boy…  I nie chodzi tutaj bynajmniej o to że w obecnej bessie złoto nie może spaść niżej. Może. Dopóki w bessie jest cały sektor surowców dalszych spadków w złocie wykluczyć nie można. Chodzi o to że kilkuset ton złota fizycznego,  czy nawet kilkudziesięciu,  nie kupuje się tak jak krugerranda w banku czy u dealera.

Kto się po taką ilość złota fizycznego zgłosi w Londynie zostanie prawdopodobnie zapytany grzecznie czy się dobrze czuje. Potem zostanie skierowany do dyskretnego pokoju gdzie mu wytłumaczą  niestosowność prośby i określą  ile prawdziwego złota będzie mógł co najwyżej nabyć i z jakim wyprzedzeniem, zadowalając się całą resztą w papierze. Wytłumaczą mu też w mig że w interesie jego kraju i banku centralnego, a kto wie czy też nie i w jego własnym, jest nie robienie trudności i nie naleganie na odbiór całości w naturze.

Inną rzeczą,  której tłumaczyć mu pewnie nie potrzeba, jest to że złota od pewnych ilości wzwyż nie kupuje się po papierowej cenie ”spot” ustalonej na comexie. W sytuacji gdy banki centralne drukują swoje papierowe „rezerwy” bilionami a kraje BRICs wysysają  dosłownie każdą wolną tonę złota fizycznego założenie że większa ilość złota zmieni właściciela po czymkolwiek w okolicach ceny „spot” byłoby naiwnością.

Naiwnością byłoby też oczekiwać że Bloomberg będzie miał okazję na poparty faktami, a nie pobożnymi życzeniami neoconów,  artykuł pt. „Russia Dumps Gold, Prices in Freefall”. Transakcje tej wielkości są załatwiane dyskretnie między poważnymi kontrahentami, głównie bankami centralnymi za pośrednictwem BIS. Comex najprawdopodobniej nie zauważyłby nawet poważnej transakcji złotem rosyjskim. Dopiero długo potem biuletyn World Gold Council dyskretnie by ujawnił przyrost rezerw PBOC (中国人民银行), a i tak tylko wtedy gdy ten ostatni uznałby za stosowne cokolwiek ujawniać. Na razie robi to raz na parę lat.

Czasy kiedy banki centralne masowo publicznie wyprzedawały złoto na podstawie podszeptów Waszyngtonu który dla pewności sam niczego nie sprzedawał, były i minęły. I prędko nie wrócą, zwłaszcza gdy po juanie dodanym wkrótce do koszyka SDR znajdzie się tam w końcu także i złoto… 
 
Źródło: dwagrosze.com


Straszeni widmem apokalipsy i zachęcani syrenim śpiewem rozmaitych promotorów do bezkrytycznego wchodzenia w metale szlachetne niektórzy inwestorzy mogli nawet nie zauważyć że od 3 lat jesteśmy w bessie. Ci którzy liczyli na łatwe zyski kapitałowe w złocie czy srebrze a weszli zbyt późno zamiast zysków mogli stracić koszule. Srebro ze swojego szczytu w 2011 straciło blisko 2/3 a złoto ponad 1/3. Dla kogoś kto niefortunnie wszedł w srebro w szczycie 2011 metal z obecnego poziomu musiałby wzrosnąć blisko 3X po to tylko aby wyjść na zero, nie mówiąc już nic o zyskach. Mimo pulsującego od dawna czerwonego światła bessy w metalach szlachetnych niektórzy wciąż widzą tylko światło zielone i wzrosty czekające tuż za rogiem.

W pewnym sensie jest to zrozumiałe. Każdy sprzedawca swój towar chwali. Stąd też internet ciągle pełen jest optymistycznych raportów korporacyjnych i ekspertyz dealerskich wskazujących od trzech lat na bliski koniec spadków i na gwarantowane tym razem odbicie cen. Wejdź w srebro i złoto jeszcze dziś bo jutro może być za późno! – brzmi narracja. Na szczęście większość tych dealerskich ekspertyz jest przynajmniej darmowa co pozwala je nabyć po koszcie równym ich wartości, bez narażania się na dodatkowe straty… ;-)

Cena złota i srebra - ostatnie 100 lat

 Nie znaczy to aby złoto fizyczne straciło swoje znaczenie jako część zrównoważonego, długoterminowego portfela inwestycyjnego, ani że cena metalu nie sięgnie kiedyś  znowu szczytów we wznowionej hossie. Tak nie jest. Złoto, od czasów plemiennych szamanów po demokratyczne rządy, było i jest ostoją bezpieczeństwa i polisą  ubezpieczeniową na zakusy elit na wolność i własność poddanych. Globalny reset i przechodzenie do nowego, multipolarnego systemu monetarnego obawy w tej mierze czynią bardziej niż uzasadnionymi. W nieuniknionych turbulencjach związanych z globalną restrukturyzacją  zadłużenia, odchodzeniem od dolara jako „waluty rezerwowej” i kolejną odsłoną kryzysu w strefie euro część portfela inwestycyjnego w złocie fizycznym jest prawdopodobnie ważniejsza niż kiedykolwiek.

Wszystko ma jednak swój cel który należy zrozumieć i swój czas który inwestor musi wyczuć. Czas na wchodzenie w złoto po łatwe zyski kapitałowe prawdopodobnie minął wraz z wieloletnią hossą (obszar zielony w diagramie) w czasie której wzrosło ono o ponad 650%. Odbyło się to nie bez pomocy masowej ekspansji liquidity jaką były fale QE. Podkreślić należy że ekspansja ta była częścią  szerszych przekształceń światowego ładu monetarnego i miała charakter globalny, z Chinami czy Japonią również  biorącymi w niej udział.

Od pewnego czasu QE jest jednak zwijane a ekspansywna polityka monetarna stopniowo moderowana. Tłumaczy to, uwzględniając pewne przesunięcie czasowe, bessę w złocie które oddało w ciągu 3 lat więcej niż  1/3 wartości. Inwestor kontemplujący złoto fizyczne obecnie musi zdawać sobie sprawę z tego że nie powinien oczekiwać szybkiej gratyfikacji kapitałowej. Nie taka jest jednak główna rola złota w zrównoważonym portfelu a nabywanie złota fizycznego jedynie w celu zysków kapitałowych jest krótkowzroczne. Większy lewar przy ewentualnych wzrostach złota zapewni inwestorowi prawdopodobnie sensownie wybrany producent metalu, z których wielu po biciu jakiego doznali w tej bessie przedstawia w perspektywie dużo atrakcyjniejsze potencjały wzrostowe.


Pamiętać jednak zawsze należy o ryzyku i o horyzoncie czasowym. Walor nie chciany i mijany z daleka może być tani, ale często staje się jeszcze tańszy zanim stanie się droższy. W szczególności dotyczy to złota w którym dalsze spadki nie są wykluczone, tym bardziej że wkraczamy  w okres wygaszania ekspansji liquidity i  silniejszego dolara.  Przed nami jeszcze, wg wszelkiego prawdopodobieństwa, jest kulminująca typową  bessę  faza poddania się. Ostatni inwestorzy porzucają wtedy nadzieję i w panice masowo wyprzedają swoje aktywa opuszczając rynek. W kryzysie 2008 widzieliśmy taką wyprzedaż w złocie po stronie instytucjonalnej właśnie w desperackim poszukiwaniu liquidity.

Dopiero wtedy gdy ostatnie słabe ręce rzucą z rezygnacją ręcznik na ring zacząć się może nowa hossa. Potrzebny do tego będzie szerszy udział mas, napędzany słabnącą wiarą w omnipotencję państwa opiekuńczego w obliczu nieuniknionej  dewaluacji aktywów papierowych. Stąd też dopiero deflacyjne przesilenie (global reset) w stronę którego świat zmierza, poprzedzające falę globalnej reflacji poprzez SDR-y, okazać się może punktem zwrotnym dla perspektyw złota.

Z drugiej strony potencjał spadkowy złota z obecnych poziomów wydaje się ograniczony. Po długim okresie spadków metal jest mocno wyprzedany a sentyment w nim jest fatalny. To samo w sobie jest wskaźnikiem kontrarnym, podobnie jak kontrast pomiędzy szybującymi wysoko rynkami equity, a/k/a Dow Jones, a taniejącym stale złotem. Jeszcze innym, i być może najwięcej mówiącym sygnałem jest narastająca w ostatnich latach rozbieżność między malejącą  ceną złota a rosnącym cały czas globalnym zadłużeniem. Historycznie wielkości te były dobrze skorelowane. W końcu nie należy zapominać że przy obecnych cenach około 40% operacji wydobywczych złota jest w deficycie, choć taniejąca energia szacunki te może zmienić.

W sumie więc wydaje się że metale szlachetnie, a zwłaszcza kompanie je wydobywające, popadły w dostateczną niełaskę aby z kontrarnego punktu widzenia zacząć znowu wyglądać interesująco… Przynajmniej dla tych inwestorów którzy znajdą odwagę szukać szans w surowym krajobrazie bessy z globalnym resetem w tle, w której dalsze spadki złota nie są wykluczone. 
 
 Źródło: DwaGrosze.com


Znany bloger Matka Kurka opisuje kolejne dziwne zabiegi Jurka Owsiaka. Szef Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, zastępuje jedną ze swoich firm „Mrówkę Całą”, która zdaniem blogera „przez lata doiła WOŚP i „Złotego Melona” na ciężkie miliony złotych” inną – o nazwie „Jasna Sprawa” i konsekwentnie odmawia ujawnienia ksiąg rachunkowych, łamiąc w ten sposób zarządzenia sądu.

Piotr Wielgucki, znany również pod pseudonimem Matka Kurka, komentował powstanie „Jasnej Sprawy” następująco: Nie przyszłoby mi do głowy, że Owsiak będzie w stanie wykonać taki manewr w trudnym dla niego czasie. Tutaj nic się nie zmienia, nawet nie próbowano wykonać tego manewru w bardziej subtelny sposób”.

Następnie bloger tłumaczył na czym polegają zależności pomiędzy WOŚP, „Złotym Melonem” i „Jasną Sprawą” (wcześniej „Mrówką Całą”):

„Istnieje firma-dostarczyciel pieniędzy, czyli WOŚP, jest spółka-słup, czyli „Złoty Melon” i zwykła, prywatna firma krzak, czyli beneficjent operacji finansowych. Teraz jest to „Jasna Sprawa”. Ta prywatna firma świadczy usługi na rzecz WOŚP i ZłotegoMelona i pobiera za to pieniądze”.

Przypomnijmy, że w czasie procesu który Owsiak wytoczył blogerowi (a który zakończył się przyznaniem racji właśnie Wielguckiemu) sąd nakazał szefowi WOŚP ujawnienie kopii dokumentacji, zawierającej „wszelkie operacje finansowe” w trójkącie: „Mrówka Cała”, „Złoty Melon” i WOŚP”. Kilkanaście dni po zarządzeniu sądu, żona Owsiaka w urzędzie zawiesiła działalność „Mrówki Całej”. Osiem dni później, 24 kwietnia Owsiak zakłada „Jasną Sprawę” a 1 maja rozpoczyna ona swoją działalność. 12 maja do sądu zostają dostarczone pudła z dokumentacją, z której to jak pisze Wielgucki „spora część została wyprodukowana w Excelu”. Sąd 17 czerwca uznaje dokumenty dostarczone przez Owsiaka za niewiarygodne i „wydaje nowe zarządzenia, w których żąda od fundacji WOŚP i „Złotego Melona” dostarczenia kopii ksiąg rachunkowych”. 5 września pełnomocnik WOŚP i Owsiaka wysyła do sądu pismo, w którym informuje że prawomocne zarządzenia sądu nie zostaną wykonane.

Źródło: parezja.pl


Przełomowa zmiana w globalnej hierarchii stała się faktem. Międzynarodowy Fundusz Walutowy poinformował, iż Chiny stały się największą gospodarką świata, jednocześnie detronizując Stany Zjednoczone.

Zmiana gospodarczego lidera to znak czasu. Wystarczy wspomnieć, że jeszcze w 2000 roku Stany Zjednoczone produkowały trzykrotnie więcej niż ChRL. W tym roku wartość PKB mierzonego parytetem siły nabywczej w Państwie Środka wyniesie 17,6 biliona dolarów, a więc o około 200 miliardów dolarów więcej niż Stanach Zjednoczonych.


Ukazując powyższe dane w innym wymiarze można napisać, że Chiny odpowiadają dziś za 16,5 procent globalnej gospodarki, podczas gdy w przypadku Stanów wskaźnik ten wynosi 16,3 procent. Kiedy po raz ostatni Stany Zjednoczone nie były gospodarczym hegemonem, prezydentem tego kraju był Ulysses Grant Simpson.

Do porównania użyty został parytet siły nabywczej (purchasing power parity) będący kursem walutowym wyliczonym w oparciu o porównanie cen sztywno ustalonego koszyka dóbr i usług w różnych krajach w tym samym czasie. Zdaniem części ekonomistów wskaźnik ten ułatwia porównywanie PKB poszczególnych krajów, ponieważ uwzględnia siłę nabywczą ludności.


Przypomnijmy, że już w zeszłym roku Chiny zostały światowym liderem pod względem skali handlu światowego, mimo iż według prognoz sytuacja ta miała nastąpić w 2016 roku. Z kolei Stany Zjednoczone wciąż wypadają nieporównywalnie lepiej od Chin jeśli chodzi o PKB per capita, a więc produkt krajowy brutto na mieszkańca. W USA jest to 53,1 tysiąca dolarów, natomiast w Państwie Środka już tylko 9,8 tys. dolarów.

Ogłoszony przez MFW sukces Chin nie byłby możliwy bez bardzo wysokiego tempa wzrostu gospodarczego, które w ostatnich latach wielokrotnie przekraczało 10 procent. Prognozy na kolejne lata pokazują jednak jednoznacznie, że taki poziom nie jest możliwy do osiągnięcia. Prognozowany wzrost gospodarzy Chin w 2015 roku to 7,1 procent.    
 

 Źródło: wmeritum.pl